Zielona Mila Magiczne Więzienie

Pamiętam to jak dziś – był ciepły, letni wieczór 1999 roku. Kumpel Marek wpadł na genialny pomysł, żeby zamiast kolejnej imprezki obejrzeć nowy film Franka Darabonta. „Skazani na Shawshank” zrobili na mnie takie wrażenie, że zgodziłem się bez wahania. Wbiliśmy się do dusznego kina „Muza” w centrum Poznania, uzbrojeni w wielkie kubły popcornu. Szczerze? Spodziewałem się kolejnego klasycznego dramatu więziennego. Ale już po pierwszych minutach poczułem, że to będzie zupełnie inna jazda. Coś wisiało w powietrzu – jakaś magia, której nie potrafiłem wtedy nazwać. I tak się zaczęła moja przygoda z „Zieloną milą”…

Analiza fabuły

    Kurczę, ta historia wciągnęła mnie jak odkurzacz! Pamiętam, jak na scenie egzekucji Delacroix siedziałem jak na szpilkach, z zaciśniętymi pięściami. A kiedy John Coffey ożywił myszkę Mr. Jingles? Miałem ciary na plecach i łzy w oczach jednocześnie. To było jak magia na wielkim ekranie!

    Najbardziej wryła mi się w pamięć scena, gdy Paul Edgecomb oddaje Coffeyowi kulę. Do dziś nie jestem pewien, czy to było przekazanie daru uzdrawiania, czy może symboliczne oddanie ciężaru odpowiedzialności za życie innych. A może jedno i drugie? Ta niejednoznaczność sprawiła, że film nie dawał mi spokoju jeszcze długo po seansie.

    Wiesz co? Ta historia mocno uderzyła w moje osobiste struny. Jako gówniarz pracowałem na wakacjach w domu opieki i widziałem, jak cienka jest granica między życiem a śmiercią. „Zielona mila” przypomniała mi o tych chwilach, gdy trzymałem za rękę odchodzących ludzi. I tak jak Paul, czułem się czasem bezradny wobec losu.

    Postacie i aktorstwo

      Najbardziej utożsamiłem się chyba z Paulem Edgecombem. Nie, żebym był strażnikiem w więzieniu, ale jego wewnętrzne rozterki i poczucie odpowiedzialności za innych? To było jak czytanie w moich myślach. Tom Hanks po prostu wszedł w tę rolę jak w dobrze skrojony garnitur.

      A teraz ciekawostka – wiesz, że po obejrzeniu „Zielonej mili” przez długi czas nie mogłem patrzeć na Sama Rockwella inaczej niż jak na obleśnego „Dzikiego Billa”? Dopiero gdy zobaczyłem go w „Moon”, dotarło do mnie, jaki to wszechstronny aktor. Ta rola w „Zielonej mili” była jak uderzenie obuchem – tak realistyczna i przerażająca!

      Jeśli chodzi o chemię między aktorami, to scena, w której Brutus „Brutal” Howell (w tej roli świetny David Morse) rozmawia z Johnem Coffeyem przez kraty celi, jest po prostu mistrzowska. Czuć to napięcie, niepewność, ale i rodzące się zrozumienie. Morse i Duncan grają tu całymi ciałami – każde spojrzenie, gest, ton głosu są idealnie wyważone.

      Aspekty techniczne i artystyczne

        Muzyka Thomasa Newmana to osobny bohater tego filmu. Pamiętam, jak podczas sceny uzdrowienia żony naczelnika przez Coffeya melodia stopniowo narastała, potęgując emocje. Miałem wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi!

        A zauważyliście ten genialny detal – zielone kafelki na korytarzu prowadzącym na krzesło elektryczne? To nie przypadek – te kafelki to wizualna reprezentacja tytułowej „zielonej mili”. Genialny zabieg, który dodaje głębi symbolice filmu.

        Styl wizualny „Zielonej mili” przywodzi mi na myśl „Foresta Gumpa” – też z Hanksem w roli głównej. Te ciepłe, przytłumione barwy i nostalgiczne ujęcia tworzą podobny klimat – jakbyśmy oglądali stare wspomnienia.

        Kontekst i odniesienia

          Film porusza temat kary śmierci, który wciąż jest aktualny. Pamiętam, jak niedługo po obejrzeniu „Zielonej mili” wybuchła w mediach dyskusja o egzekucji Timothyego McVeigha, zamachowcy z Oklahoma City. Film sprawił, że zacząłem patrzeć na ten temat z zupełnie innej perspektywy.

          „Zielona mila” zmieniła moje podejście do oceniania ludzi po pozorach. Historia Johna Coffeya pokazała mi, że czasem największa siła i dobroć kryją się tam, gdzie najmniej się ich spodziewamy.

          Po seansie wdałem się w zażartą dyskusję z kumplem Markiem. On twierdził, że John Coffey to metafora Chrystusa, a ja upierałem się, że to po prostu uosobienie niewinności w brutalnym świecie. Do dziś się o to sprzeczamy przy piwku!

          Krytyka i subiektywna ocena

            Okej, przyznaję – jedna rzecz mnie w tym filmie rozczarowała. Wątek z myszką Mr. Jingles, który żyje tak długo jak Paul, wydał mi się trochę naciągany. Rozumiem symbolikę, ale moim zdaniem to już było lekkie przegięcie.

            A teraz moja niepopularna opinia – uważam, że postać Percy’ego Wetmore’a (Doug Hutchison) jest zbyt karykaturalna. Wiem, wiem, wszyscy chwalą tę kreację, ale dla mnie to zbyt jednowymiarowy czarny charakter. Brakuje mi w nim niuansów, które uczyniłyby go bardziej ludzkim, a przez to straszniejszym.

            Gdybym mógł zmienić zakończenie, zostawiłbym pewien element niedopowiedzenia co do winy Johna Coffeya. Może jakaś scena sugerująca, że jednak mógł być winny? To dodałoby filmowi jeszcze więcej głębi i zmusiło widzów do głębszej refleksji.

            Podsumowanie

              Czy poleciłbym „Zieloną milę”? Jasne, że tak! Zwłaszcza mojemu szefowi, który jest zwolennikiem „twardej ręki” w zarządzaniu. Może ten film otworzyłby mu oczy na wartość empatii i zrozumienia w relacjach międzyludzkich.

              Po „Zielonej mili” złapałem istnego filmowego bakcyla na produkcje więzienne. „Skazani na Shawshank” poszli w ruch po raz kolejny, a potem zanurzyłem się w „Ucieczce z Alcatraz” i serialu „Oz”. Ale wiecie co? Żaden z nich nie dorównał magii „Zielonej mili”.

              Na koniec zostawię was z pytaniem: Gdybyście mieli moc Johna Coffeya – uzdrawiania, ale za cenę przyjmowania na siebie bólu i cierpienia innych – czy zdecydowalibyście się jej używać? I czy to dar, czy raczej przekleństwo?

              Dodaj komentarz

              Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *