Kevin sam w domu – Świąteczna klasyka, która wciąż zaskakuje

Pamiętam to jak dziś – grudniowy wieczór 1992 roku, kiedy po raz pierwszy usiadłem przed telewizorem w naszym małym mieszkaniu na Mokotowie, by obejrzeć film, o którym wszyscy mówili. Sąsiad z góry właśnie kupił pierwsze w okolicy VHS, a ja, dziesięciolatek z wypiekami na twarzy, dostąpiłem zaszczytu uczestniczenia w seansie razem z jego rodziną. Spodziewałem się kolejnej amerykańskiej komedii, która przemknie bez echa – w końcu ile można się śmiać z dzieciaka zostawionego w domu? Ale już pierwsze minuty sprawiły, że połknąłem haczyk i do dziś, po trzydziestu latach i niezliczonych powtórkach, „Kevin sam w domu” pozostaje dla mnie czymś więcej niż tylko świątecznym rytuałem.

Fabuła, która rezonuje przez pokolenia

Każdy zna historię małego spryciusza, który przez przypadek zostaje sam w domu podczas świąt Bożego Narodzenia. Ale to, co zawsze uderza mnie podczas kolejnych seansów, to niesamowita uniwersalność tej opowieści. Pamiętam, jak podczas pierwszego oglądania czułem mieszankę zazdrości i przerażenia – kto z nas nie marzył o domu bez rodziców, jednocześnie bojąc się tego w głębi duszy? Scena, w której Kevin budzi się sam w wielkim domu, zawsze wywołuje we mnie wspomnienie wakacji u babci, kiedy przez jeden dzień zostałem sam (choć tylko na kilka godzin) i przeżywałem podobną huśtawkę emocji.

Szczególnie poruszająca jest dla mnie scena w kościele, gdzie Kevin rozmawia ze starszym sąsiadem. To moment, który z wiekiem nabiera coraz głębszego znaczenia. Jako dziecko skupiałem się na wątku przestrasznego sąsiada, dziś widzę w tym spotkaniu coś więcej – lekcję o tym, jak często nasze lęki i uprzedzenia przesłaniają nam prawdziwą naturę ludzi wokół nas.

Co ciekawe, niedawno pokazałem film mojemu siostrzeńcowi i zauważyłem, że zupełnie inaczej interpretuje scenę z mannequinami podczas „imprezy”. Dla niego to był po prostu zabawny fragment, podczas gdy ja dostrzegam w tym genialną metaforę dziecięcej samotności i potrzeby stworzenia własnego świata w obliczu izolacji.

Macaulay Culkin i spółka – więcej niż tylko role

Nie da się mówić o „Kevinie samym w domu” bez wspomnienia o fenomenalnej kreacji młodego Macaulaya Culkina. Jako dzieciak utożsamiałem się z nim completely – ta mieszanka sprytu i bezbronności, zuchwałości i strachu była mi niezwykle bliska. Do dziś pamiętam, jak próbowałem naśladować jego słynną minę z krzykiem przed lustrem (swoją drogą, nadal mi to nie wychodzi!).

Szczególnie zapadła mi w pamięć scena z fotografiami rodzinnymi, które Kevin przegląda w samotności. Culkin genialnie pokazuje w niej tęsknotę za rodziną bez wypowiedzenia ani jednego słowa. To właśnie po tej scenie zacząłem inaczej patrzeć na dziecięcych aktorów – zrozumiałem, że „granie” to coś więcej niż tylko powtarzanie tekstu.

Chemia między Culkinem a Joe Pescim (Harry) i Danielem Sternem (Marv) jest absolutnie magiczna. Ich interakcje przypominają mi klasyczne duety z kreskówek, które oglądałem w sobotnie poranki. Scena, w której Kevin prowadzi z nimi „negocjacje” przez dziurkę od klucza, to majstersztyk komediowego timingu – widać, że aktorzy świetnie się ze sobą bawią.

Świąteczna magia w każdym kadrze

John Williams stworzył ścieżkę dźwiękową, która definiuje świąteczny nastrój równie mocno jak „Last Christmas” Whama! Za każdym razem, gdy słyszę „Somewhere in My Memory”, przed oczami staje mi śnieżny Chicago i rozświetlony dom McCallisterów. To jeden z tych rzadkich przypadków, gdy muzyka staje się integralną częścią świątecznych wspomnień.

Uwielbiamy narzekać na przesadną amerykańską estetykę świąt, ale scenografia domu McCallisterów to majstersztyk. Pamiętam, jak podczas któregoś seansu zauważyłem, że każdy pokój ma swoją własną świąteczną „osobowość” – od klasycznych czerwono-zielonych dekoracji w salonie po subtelne, kremowe akcenty w sypialni rodziców. Ten dom stał się dla mnie definicją amerykańskiego świątecznego snu, do którego mimo woli wciąż się odnoszę, dekorując własne mieszkanie.

Pod względem stylu wizualnego film przypomina mi miejscami „E.T.” Spielberga – te same ciepłe, przytulne wnętrza kontrastujące z zimną, niebezpieczną przestrzenią zewnętrzną. Nie jestem pewien, czy to świadomy zabieg Chrisa Columbusa, ale działa fenomenalnie.

Film, który wyprzedził swoją epokę

Patrząc na „Kevina” z perspektywy 2024 roku, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że film porusza tematy, które dziś są bardziej aktualne niż kiedykolwiek. Problem zaganianych rodziców, którzy tracą kontakt z dziećmi? Check. Uzależnienie od technologii (pamiętacie awarię budzika?)? Check. Kryzys więzi międzypokoleniowych i rodzinnych? Double check.

Film zmienił moje podejście do świąt – nauczył mnie, że nawet najbardziej chaotyczna rodzinna gatherings są lepsze niż samotność. Choć przyznam, że po seansie z moimi znajomymi-rodzicami wywiązała się gorąca dyskusja o tym, czy aby na pewno Catherine O’Hara jako mama Kevina nie powinna zostać pociągnięta do odpowiedzialności karnej!

Co mogło być lepiej?

Mam swoją „niepopularną opinię” – uważam, że wątek bandytów jest momentami przesadzony. Tak, wiem, że to komedia dla dzieci, ale niektóre pułapki Kevina są tak brutalne, że czasami łapię się na współczuciu dla włamywaczy! Osobiście wolałbym zobaczyć więcej scen pokazujących, jak Kevin radzi sobie z codziennością – te momenty zawsze były dla mnie najciekawsze.

Gdybym mógł zmienić zakończenie, dodałbym epilog pokazujący, jak ta przygoda wpłynęła na relacje w rodzinie McCallisterów. Czy naprawdę wyciągnęli wnioski? Czy coś się zmieniło w ich dynamice rodzinnej? Te pytania pozostają bez odpowiedzi.

Podsumowanie

Poleciłbym ten film mojej przyjaciółce Ani, która właśnie została samotną matką – myślę, że doceniłaby przesłanie o tym, że nawet najbardziej niedoskonała rodzina jest wartością samą w sobie. „Kevin sam w domu” sprawił, że zacząłem szukać innych „świątecznych klasyków” z lat 90., próbując odnaleźć podobną magię (jak dotąd bez większego sukcesu).

A Was, drodzy czytelnicy, chciałbym zapytać: czy współczesne dzieciaki, wychowane na Netflixie i YouTube, są w stanie docenić urok tego filmu? Czy magia „Kevina samego w domu” jest ponadczasowa, czy może to tylko sentymentalna podróż dla tych z nas, którzy dorastali w erze VHS?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *